3 kwi 2009

W sprawie Laosu jestem na tak.

Wywód z dziennika: Jeśli zapytać mnie, cóż porabiałam z Laosie, zmuszona będę odpowiedzieć (zgodnie z sumieniem), że się leniłam. I to wybornie. Znowu. Otóż podróżować można aktywnie i pasywnie (lub jak kto woli - leniwie), przy czym samotne podróżowanie w moim przypadku sprzyja zdecydowanie opcji drugiej. Laos podsumowuję wypowiedzianym z namaszczeniem angielskim słowem leisure. Nie chodzi tu tylko o mój stan ducha w trakcie wypadu, ale i o aurę kraju. Przytoczę często powtarzaną tu maksymę: Wietnamczycy hodują ryż, Khmerzy patrzą, jak rośnie, Laotańczycy słuchają, jak rośnie. Bystra była myśl tego Anonima, co ową myśl sklecił; bystry umysł jego i spostrzegawcze oko. Nie dodaję nic od siebie, nie ma takiej potrzeby. --- W Laosie wszystko jest idylliczne, spokojne, buddyjskie. Ludzie są mili, a są widoki sielskie. Nie atrakcje wabią tu turystów lecz atmosfera. --- Los rzucił mi w drodze samych dobrych ludzi w tym kraju. Nie dane mi więc było odczuć uczucia samotności. Czy komuś za to dziękować? Pierwszą dobę dzieliłam z dwoma włoskimi chłopcami, kolejnych pięć z dwiema Koreankami (szalony to naród). Później był pierwszy spotkany w mym życiu wietnamski backpacker, dalej Fin z Laponii i przedsiębiorczy Laotańczyk. I jakoś się towarzysko "kręciło"... --- Pierwszą pełną noc w Loasie dane mi było spędzić na dziko, nad Mekongiem, wraz z milionem komarów i dwiema wspomnianymi wcześniej Koreankami.