Jeszcze tydzień życia. Barcelona ... jak to szło ... 7 nocy i dni w najpiękniejszym domu świata? Tak, to jest właśnie ten wstęp. Barceloński mini-squat, dom dwustuletni, ostoja artystów, zbiorowisko wszystkiego, co zebrać można: miliona obrazów, tysiąca oprawionych zdjęć, kolekcji mebli wszelakich i eklektycznych lamp. I ogród ... wielki, zarośnięty, zaniedbany; obfitujący w owoce i hamaki. Do tego +25 stopni, litry najtańszego wina i Maria (tu pozdrawiam) ze swymi "rozwalonymi" współlokatorami. Jak tu się nie zatracić w takim obrazie? Że nie wspomnę o tym, co poza domem miasto mi ofiarowało. Niestety, o wszystkim pisać nie mogę. --- Poezja bytu. --- Tylko jeden cholerny incydent jakiś tu szum wprowadza ... pisałam niedawno, że blog ten usychać sobie będzie powoli i dzieje się niekiedy tak, że pewne rzeczy rozwiązują się znacznie szybciej, niż sobie to wyobrażamy (samoczynnie i bez zewnętrznej ingerencji). Blog był moim albumem; fotograf ze mnie średni, ale bynajmniej portfolio tworzyć tu nie chciałam. Było jak było, chyba czasowo nie będzie, bo zwyczajnie nie mam już czym tych zdjęć robić. Stało się tak, że nie wiadomo jak i gdzie, zaginął cały mój foto- sprzęt. Czyjeś ręce brudne go pochwyciły. Cholera! Ktoś obcy moje dziecko teraz dotyka i z łupu się cieszy. Pochwycono moje czarne body, i obiektywy, i karty, i filtry, i baterie. A na dodatek wszystkie moje dokumenty zdążył już ten człowiek, właściciel rąk brudnych, w kąt wyrzucić. A na dodatek 2: ten obcy, za moje pieniądze, obkupił się już solidnie. Tak pocieszyciele, znam to 'Pieniądze, mawiają, rzecz do nabycia', ale strata boli, a rana się jątrzy - taka jej natura. Problem, to jest to słowo, które często w moich myślach od minionej niedzieli powraca. Mam problem duży. Trochę taki abstrakcyjny, bo jak tu nadrobić straty, które dawno już próg: 8 i trzy zera, przekroczyły. Nie... najbardziej to tych zdjęć mi szkoda. --- Wielka złość mnie chwilami ogarnia, bo to winna własna - szczerze. Publiczny rachunek sumienia i przyznanie się, że alkohol prowadzi do zguby. Tam się dużo działo i w wyniku tego, rozluźniło się (ten naprawdę pierwszy raz) dyscyplinę. Mała dekoncentracja ten raz jedyny. --- W ogólnym rozrachunku pozostaję jednak przy poezji bytu. To określenie tak mi do tego wyjazdu (mimo wszystko) pasuje. --- To teraz planów i wizji nie ma żadnych. Czas pokaże, pozostawiam sprawy samym sobie. Poniżej zdjęcia od Jacka (dzięki) i po raz ostatni cyfrowo zapisana moja czarna troska.
A oprócz własnej mej osoby i tej właśnie utraconej troski, oprócz tych pierwszoplanowych olimpijskich obiektów na Montjuic (do których włamywaliśmy się niedzielnie późno w nocy:), na tych kilku zdjęciach z zaprzyjaźnionego aparatu, widnieją jeszcze: Marysia, Jac i Morgan. Wyborowe towarzystwo to podstawa!